Nikogo nie oceniam [rozmowa z Ulrichem Seidlem]

Marta Bałaga
4/08/17
Kadr z filmu "Safari"
Rozpoczął się nabór na Polsko-Amerykańskie Spotkania Koprodukcyjne 8. edycja Studia Nowe Horyzonty+

Każdy filmowiec może, a nawet powinien, pokazywać w kinie absolutnie wszystko. Zwłaszcza dlatego, że nigdy nie chodzi mi tylko o to, żeby kogoś zszokować. To byłoby zbyt proste – mówi austriacki reżyser Ulrich Seidl.

Marta Bałaga: W "Safari" pokazujesz austriackich myśliwych, z dumą obnoszących zdobyte trofea. Ich hobby nie cieszy się obecnie społeczną sympatią. Nie wydaje ci się, że poszedłeś tym razem na łatwiznę? 

Ulrich Seidl: Wybieram tematy, które każdy może zrozumieć i które mogą przemówić do jak największej liczby osób. Właśnie z tego powodu zrobiłem film o myśliwych czy o turystyce seksualnej. Ale tak naprawdę wszystko zaczęło się od mojego poprzedniego filmu: „W piwnicy”. Pokazałem w nim pewną starszą parę, która często wyjeżdżała na safari. Ich piwnica była po brzegi wypełniona przywiezionymi łupami. Pomyślałem wtedy, że chciałbym dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Nic nie wiem o polowaniu, więc zanim rozpocząłem pracę nad filmem, pojechałem na wieś, by potrenować strzelanie do celu. Chciałem zrozumieć, jakie to uczucie. Oczywiście wcale mi to nie pomogło. Ciągle tego nie rozumiem. Ale też nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego ludzie robią filmy o tym, co dobrze znają. Nie chcę opowiadać o kwestiach, na których temat mam już wyrobione zdanie. Ta praca powinna polegać na odkrywaniu nieznanych rzeczy, które czasem mogą zaprowadzić w miejsce, gdzie wcale nie chcemy się znaleźć. 

Nigdy nie wyśmiewasz się ze swoich bohaterów? Oglądając twoje filmy, można odnieść czasem zupełnie inne wrażenie. 

Nie potrafiłbym pracować z ludźmi, których na wstępie odrzucam. W tym przypadku chciałem zrozumieć, co ich motywuje; co sprawia, że wyjeżdżają na takie właśnie wakacje. Krótko mówiąc: co się za tym wszystkim kryje? W "Safari" nie pokazuję jakiejś arystokracji, bogaczy fundujących sobie drogie rozrywki. Takie wyjazdy stały się teraz bardzo przystępne cenowo – wybierają je normalni, bardzo mili ludzi. I na tym pewnie polega problem, bo widzowie woleliby zobaczyć w tym filmie osoby, w które od razu można zacząć rzucać kamieniami. 

Jak w przypadku tego nieszczęsnego amerykańskiego dentysty i lwa Cecila? 

Właśnie. Moje filmy ukazują moją perspektywę – tak postrzegam świat. Nie próbuję zrozumieć wszystkich argumentów, bo to strata czasu. Pokazuję to, co ci ludzie pokazują mnie. Wydaje mi się, że nie ma sensu narzucać widzom swojego punktu widzenia. Niech sami zdecydują, po czyjej stronie stoją.

Bardzo ładnie to brzmi, ale nie robisz dokumentów obserwacyjnych. Czasem chyba chcesz powiedzieć ludziom, co mają myśleć. W "Safari" słuchamy na przykład niekończących się monologów myśliwych, a lokalni mieszkańcy pozostają niemi. Dlaczego?

To była świadoma decyzja, bo odzwierciedla, jak wygląda życie na tych farmach. Ci ludzie są tylko pracownikami, pomocnikami. Nigdy przewodnikami. Kiedy oglądasz ten film, szybko zaczynasz rozumieć rolę, jaką w tym wszystkim odgrywają. W tym świecie kolonializm wciąż ma się świetnie – między białymi a czarnymi mieszkańcami przebiega wyraźny podział. W moim filmie ci ostatni nie mają głosu, bo na co dzień jest dokładnie tak samo. 

Kilka lat temu zrobiłem film o Austriakach, którzy ożenili się z Azjatkami ["Ostatni prawdziwi mężczyźni"], i była to bardzo podobna sytuacja – przed kamerą wypowiadali się tylko mężczyźni. Za każdą moją decyzją stoi zwykle jakiś konkretny powód, bo na tym polega sztuka: na redukcji i syntezie. 

Nie na byciu spontanicznym?

W moich filmach nic nie jest spontaniczne. Nic! Usiłuję zachować elastyczność, bo nie lubię czuć się zależnym od technologii, ale i tak staram się wszystko wcześniej uważnie zaplanować. Można by zaryzykować stwierdzenie, że nigdy w życiu nie nakręciłem ani jednego dokumentu – w każdym z nich znajdą się elementy fikcji. „W piwnicy” było pełne zmyślonych historii, choć te najbardziej porąbane były akurat prawdziwe. 

Zwykle decyzja o nakręceniu dokumentu bądź fabuły zależy od tematu i w tym konkretnym przypadku mógłbym spokojnie zrobić ten drugi. Ale po trylogii „Raj”, która miała spory budżet i była dość ambitnym wyzwaniem, wolałem coś na mniejszą skalę. Także dlatego, że łatwiej wtedy o fundusze, a ja nie lubię na cokolwiek czekać zbyt długo. "W piwnicy" i "Safari" są tak skromne głównie z tego powodu. 

Wielu określa cię mianem mizantropa – sam pewnie doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Trudniej teraz przekonać ci ludzi, by się przed tobą otworzyli? 

Myśliwych jest na świecie całe mnóstwo, bez względu na to, czy mowa o Austrii, czy o Włoszech. Nie wszyscy mieli jednak ochotę wystąpić przed kamerą. Nie chcieli rozmawiać, a tym bardziej pokazywać tego, co robią. Wiedzą, że w mediach zawsze przedstawia się ich w negatywnym świetle. Znalezienie ludzi, którzy są przekonani… nie, źle – ludzi, którzy wiedzą, że to, co robią, jest dobre, okazało się bardzo trudne. A potem musiałem ich jeszcze przekonać, żeby pokazali to na ekranie. Pomogło to, że nikogo nie oceniam. Myślę, że potrafili to wyczuć. 

Mimo to zawsze znajdzie się w twoich filmach moment, kiedy ktoś niechcący sobie zaszkodzi albo powie coś, czego nie powinien. Jedna kobieta stwierdza na przykład, że "czarnoskórzy potrafią bardzo szybko biegać, zwłaszcza wtedy, kiedy im się chce".

Kobieta, o której wspominasz, ciągle mówiła takie rzeczy. Nakręcony materiał tego nie oddaje, bo hamowała się w obecności kamery [śmiech]. Oczywiście, to ja decyduję, co ostatecznie znajdzie się w filmie. Ale spędzam z tymi ludźmi tyle czasu, że kiedy film wreszcie trafia do dystrybucji, nigdy nie narzekają na to, jak ich przedstawiłem. 

Kiedy kręcę, zawsze coś mnie zaskakuje. Zaskoczyli mnie religijni fanatycy z „Raju: Wiary”, zaskoczyli ludzie uprawiający seksualną turystykę i ci, którzy najchętniej przesiadują we własnych piwnicach. Myśliwi zaskoczyli mnie tym, że zabijanie traktują jak seks – strzelają do zebry i dochodzą. Po wszystkim wydają się zrelaksowani: przytulają się i całują. Zupełnie jak po orgazmie! „Safari” to tak naprawdę film o seksie. 

Wszystkie twoje filmy o tym opowiadają. A w "Zwierzęcej miłości" także pokazywałeś ludzi, którzy traktują zwierzęta jak obiekty. 

W "Zwierzęcej miłości" ludzie wykorzystywali zwierzęta do zaspokajania swoich osobistych potrzeb. W "Safari" je zabijają – widać tu jednak pewną różnicę. By zabić zwierzę, musisz się od niego odgrodzić, stworzyć pewien dystans. Bo tylko wtedy nie zrobi ci się przykro, nie odrzucisz strzelby z okrzykiem: "Co ja najlepszego zrobiłem?". Język, którym posługują się myśliwi, dodatkowo to jeszcze podkreśla. "Krew" staje się "potem", a "zwierzę" – "sztuką". W obu filmach było jednak widać tę naszą desperacką potrzebę, by zdominować drugą istotę. 

Czy właśnie dlatego postanowiłeś pokazać w "Safari" zwierzę, które obdziera się ze skóry, a następnie ćwiartuje? Kiedy oglądałam film na festiwalu w Wenecji, nawet pracownica kina wybiegła z sali w panice. 

Każdy filmowiec może, a nawet powinien, pokazywać w kinie absolutnie wszystko. Zwłaszcza dlatego, że nigdy nie chodzi mi tylko o to, żeby kogoś zszokować. To byłoby zbyt proste. Takie sceny w moich filmach zawsze wynikają z pewnego kontekstu. Kiedy w "Raju: Wierze" miłość kobiety do Jezusa przybrała nagle seksualny charakter, miało to dla mnie sens: zarówno pod względem narracyjnym, jak i emocjonalnym. 

Może właśnie dlatego Haneke porównał kiedyś twoje filmy do "śmierdzących skarpet". 

Ludzie nie lubią, gdy przypomina im się o ich prawdziwej naturze. Nie jest tak, że ich nienawidzę – po prostu pokazuję, jacy naprawdę są. A prawda nie zawsze jest przyjemna. Dlaczego nie miałbym pokazywać krojonej na kawałki żyrafy? Albo mordowanych zwierząt? Czy nasze społeczeństwo nagle masowo przeszło na wegetarianizm? Niektórzy pewnie uznają te sceny za obrzydliwe, ale mam dla nich zupełnie "nową" wiadomość: zwierzęta trzeba najpierw zabić, zanim się je zje. Idziemy sobie do supermarketu i kupujemy ładny, czysty kawałek wieprzowiny, na którym nie znajdziemy ani kropli krwi, bo ludzie nie lubią myśleć o tym, że ktoś wcześniej zaszlachtował ich obiad. To takie nasze nowe tabu, ale ja nigdy ich nie szanowałem – to tylko seksowniejsze określenie na zamiatanie pewnych rzeczy pod dywan. Dlatego zawsze wychodzę z założenia, że jeśli ktoś ma problem z moim filmem, tak naprawdę ma problem ze sobą. 

Rozmawiała: Marta Bałaga

"Safari"


Marta Bałaga

Dziennikarka filmowa publikująca w Polsce i za granicą. Pisze m.in. dla "Episodi”, "Sirp Eesti Kultuurileht”, "La Furia Umana” oraz "Dwutygodnika”. Współpracuje z wieloma festiwalami filmowymi, w tym z Helsinki International Film Festival. 


czytaj także
Relacja T-Mobile Nowe Horyzonty. Otwarcie po raz 17. 4/08/17
Recenzja Niech żyje pornutopia! ["Misandrystki"] 4/08/17
Wywiad Praca to praca, a życie to życie [rozmowa z Aleksandrą Konieczną] 4/08/17
Wywiad Nie można poznać niczego bez ludzi [rozmowa z Šarūnasem Bartasem] 4/08/17