Pozory często mylą [rozmowa z Benem Youngiem]

Kuba Armata
10/08/17
Kadr z filmu "Ogary miłości"
Rozpoczął się nabór na Polsko-Amerykańskie Spotkania Koprodukcyjne 8. edycja Studia Nowe Horyzonty+

To był bardzo gęsty plan. Mieliśmy raptem dwadzieścia dni zdjęciowych, a większość akcji rozgrywała się w tym domu. Nikt nie miał przerwy, wszyscy przez cały czas przebywali na planie. Choć musiałem ich prosić, żeby robili tak okropne rzeczy, bardzo się nawzajem wspieraliśmy – mówi Ben Young, reżyser filmu "Ogary miłości", który pokazywany jest w sekcji Nocne Szaleństwo.

Kuba Armata: Dlaczego zdecydowałeś, by akcja "Ogarów miłości" rozgrywała się w Perth w latach 80.?

Ben Young: Pewnie w jakimś stopniu z lenistwa. Osadzenie akcji w dzisiejszych czasach, w epoce smartfonów i social mediów, byłoby pewnie nieco trudniejsze. Mieliśmy też stosunkowo niski budżet, a Perth, które jest moim rodzinnym miastem, w jakimś stopniu zatrzymało się w czasie, w efekcie nie wymagało wielkich nakładów scenograficznych. Wszystko mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło jedynie tam pojechać i postawić kamerę. No i mogłem też wykorzystać nieco starszą muzykę, którą osobiście bardzo lubię.

Perth niewiele zmieniło się od czasu, kiedy rozgrywa się akcja filmu?

Perth to chyba najbardziej wyizolowana i najmniejsza stolica stanu na świecie. Wiele zmieniło się pod koniec lat 80., ale przede wszystkim w wymiarze emocjonalnym. Wcześniej było to bardzo niewinne miejsce. Ludzie nie zamykali drzwi do domów, nikt nie miał obawy, by wsiąść do samochodu z nieznajomym. Rodzice nie martwili się też, gdy ich nastoletnich dzieci nie było przez kilka dni. Ważnym powodem zrobienia tego filmu była chęć opowiedzenia przeze mnie o miejscu, które utraciło niewinność, ja sam urodziłem się na początku lat 80. 

Pokazujesz w filmie bardzo drastyczną historię pary o sadystycznych skłonnościach. Czy te rzeczy wydarzyły się naprawdę?

Wydarzenia, które widać w filmie – nie, choć bardzo pieczołowicie studiowałem dziewięć historii małżeństw, które popełniały tego typu zbrodnie. Zależało mi na tym, by zrozumieć pewne mechanizmy, jakie nimi rządziły, a nie sugerować się konkretnymi zdarzeniami w kontekście fabuły. Ów "fenomen" – bo myślę, że tak można to określić – jest bardzo trudny do wytłumaczenia. To się zdarzyło w różnych częściach świata, a historia, która wywarła na mnie największe wrażenie i najbliższa jest temu, co widać w filmie, rozegrała się w Kanadzie.

Odnoszę wrażenie, że ważniejsza bądź bardziej fascynująca w tej parze była dla ciebie postać kobiety.

Myślę, że w przypadku kobiet takie zbrodnie są dużo bardziej szokujące. Najbardziej zatrważający był dla mnie fakt, że w dziewięciu przypadkach – o których wspomniałem – wszystko, krok po kroku, rozgrywało się w taki sam sposób. Kobiety zawsze miały traumatyczne dzieciństwo, czuły się odrzucone przez swoich rodziców, przede wszystkim przez ojca. Każda z nich była też fizycznie wykorzystywana. Wyrosły w poczuciu kompletnego braku miłości. W pewnym momencie, zazwyczaj bardzo wcześnie, trafiały na mężczyznę, przy którym czuły coś, czego nigdy wcześniej nie zaznały. Czuły się akceptowane, nieoceniane z góry. Kiedy jednak mężczyźni uświadamiali to sobie, stopniowo zaczynali manipulować swoimi partnerkami. Służyły one wyłącznie jako narzędzie do zaspokajania ich perwersji. Podobny schemat powtarzał się w każdym z tych przypadków. Kobiety były całkowicie zależne od mężczyzn, bez nich nie miały własnej tożsamości.

Czy dlatego zabijały?

Zasadniczo mężczyźni mordowali dla osiągnięcia jakiejś perwersyjnej seksualnej satysfakcji. Niektóre z tych kobiet zabijały swoje dzieci. To brało się z jakiegoś chorego poczucia, że mogą zrujnować im życie, a to jest najlepsze, co mogą dla nich zrobić. Poza tym liczyły, że dzięki temu ci potworni mężczyźni ich nie porzucą.

Ciekawa w twoim filmie jest postać ofiary. Niczego nie ułatwia swoim oprawcom, co powoduje, że widz jeszcze mocniej się z nią identyfikuje. 

 Nie chciałem robić z niej typowej ofiary. Chciałem, by była zadziorna, co tylko wyostrza w niej instynkt przetrwania. Zależało mi na silnej kobiecej bohaterce, która zrobi wszystko, byle tylko przeżyć. Kiedy pisałem scenariusz, podchodziłem do niej trochę jak do mężczyzny. Uważam bowiem, że złe i niesprawiedliwe jest, by przy kreowaniu kobiecej postaci opierać się na stereotypach. Dlatego też starałem się "wymazać" płeć podczas pisania scenariusza. 

Wspomniana rola musiała być dużym wyzwaniem dla wcielającej się w nią Ashleigh Cummings.

Zwłaszcza że kiedy grała tę rolę, miała 23 lata. To był bardzo gęsty plan. Mieliśmy raptem dwadzieścia dni zdjęciowych, a większość akcji rozgrywała się w tym domu. Nikt nie miał przerwy, wszyscy przez cały czas przebywali na planie. Choć musiałem ich prosić, żeby robili tak okropne rzeczy, bardzo się nawzajem wspieraliśmy. To niesamowite, ale każdy z aktorów w innym momencie powiedział mi, że pod tym względem to był najcieplejszy plan, na jakim kiedykolwiek pracował. Przyświecało mi takie założenie, że kiedy ktoś potrzebował pięciu minut dla siebie, to reszta wychodziła i umożliwiała danej osobie się wyciszyć, skoncentrować. Starałem się dać aktorom przestrzeń, której potrzebowali. Ashleigh miała w sobie tak dużo emocji i adrenaliny, że pozwoliłem jej przejąć mój obowiązek i mówić: "akcja".

W role sadystycznej pary wcielają się Emma Both i Steven Curry.

Zrobienie pierwszego filmu to najbardziej przerażająca rzecz na świecie. No, może zaraz po pójściu na premierę tego filmu [śmiech]. Chciałem się otoczyć ludźmi, których lubię i którzy dla mnie coś znaczą. Emma Both, która wciela się w rolę Evelyn, była moim pierwszym wyborem. Nie dość, że to wspaniała aktorka, to stała się dla mnie jeszcze czymś w rodzaju wentyla bezpieczeństwa. Z kolei Steven Curry, czyli ekranowy John, to bardzo znany australijski aktor komediowy. Nigdy chyba nie grał w filmie dramatycznym, zatem zmierzenie się z tą rolą było dla niego naprawdę dużym wyzwaniem. Zadziałało to jednak na poziomie metafory, bo przecież psychopatyczne skłonności wykazują często ludzie, którzy w towarzystwie zachowują się zupełnie normalnie. Wystarczy, że zamkną się drzwi mieszkania i mogą zamienić się w bestię. Pozory często mylą.

Dawno nie widziałem filmu, w którym tak dużą rolę odgrywałby dźwięk.

 Bardzo się cieszę, że podniosłeś tę kwestię, bo to był dla nas niesłychanie istotny aspekt. Zwłaszcza że podjęliśmy decyzję o zminimalizowaniu scen przemocy, bo nie chciałem, żeby one odciągały nas od bohaterów. Mieliśmy zatem świadomość, że dźwięk może odegrać kluczową rolę. Nie tylko w warstwie narracyjnej, ale i w próbie wykreowania świata przedstawionego. Zależało mi na tym, by widzowie mieli w głowie dźwięki przedmieść – przejeżdżających samochodów, dzieci bawiących się przy drodze. A jednocześnie by pamiętali, co dzieje się za sąsiednimi drzwiami.

Miałeś jakieś nieprzyjemności w związku z tym, że chcesz kręcić tak mocny i traumatyczny film?

Szczerze? We wszystkich social mediach musiałem przejść na tryb prywatny. Dostawałem dużo nieprzyjemnych wiadomości. Wiele osób nie chciało, by portretować Perth w taki sposób, w jaki to robiliśmy, i sugerowali, że mogą negatywnie zareagować na "Ogary miłości". Prawdę mówiąc, jestem w stanie to zrozumieć. 

Oglądając twój film, przyszedł mi na myśl "Snowtown" twojego rodaka Justina Kurzela. Był on dla ciebie inspiracją?

Zdecydowanie, choć moim zdaniem ten film nie jest aż tak pełen przemocy, poza jedną drastyczną sceną. Reszta jest jakby z pewnego dystansu. To było dla mnie ważne, bo pokazało mi, że można zrobić takie kino, skupiając się przede wszystkim na bohaterach, a nie na zbrodniach, których się dopuszczają. To bardzo mądry film pod tym względem. Zresztą później Kurzel zrobił wielką karierę. Wzór do naśladowania, choć niełatwo będzie mu dorównać.

W ogóle australijskie filmy, które zaistniały w ostatnich latach na arenie międzynarodowej, takie jak wspomniany "Snowtown", "Animal Kingdom" Davida Michôda czy nawet "Babadook" Jennifer Kent, są pełne przemocy. Dlaczego?

Sam się nad tym zastanawiam, bo robimy w Australii sporo familijnych, pozytywnych filmów [śmiech]. Choć nie zdziwię się, jeśli trudno będzie ci w to uwierzyć. Nie oszukujmy się, wymienione przez ciebie tytuły nie zachęcają, żeby przyjechać do Australii. Zabawny jednak jest fakt, że rodzime produkcje doceniane są w Australii dopiero, gdy osiągną międzynarodowy sukces. Najlepszym tego przykładem jest właśnie "Animal Kingdom". 

Rozmawiał Kuba Armata


Kuba Armata

Dziennikarz filmowy. Pisze m.in. dla "Kina”, "Magazynu Filmowego” i Wirtualnej Polski. Autor ponad dwustu rozmów z ludźmi kina m.in. z Davidem Lynchem, Darrenem Aronofskym czy Xavierem Dolanem. Członek Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych Fipresci.


czytaj także
Wywiad Czy potrzebne nam państwo? [rozmowa z Sylvainem L’Espérancem] 10/08/17
Recenzja Moralitet w kostiumie thrillera ["W ułamku sekundy"] 10/08/17
Wywiad Film zespołowy [rozmowa z Nikosem Nikolopoulosem] 10/08/17
Wywiad W obronie artystów [rozmowa z Łukaszem Rondudą] 10/08/17