Kornelia Sobczak
12 grudnia 1982 roku, w niedzielę, o godzinie 21:55 zakończyła się emisja ostatniego odcinka nowego wówczas serialu Jan Serce. Po emisji spikerka, podobno sama Edyta Wojtczak, powiedziała: "Z ulgą żegnamy ten nieudany serial wyprodukowany w Zespole X. A teraz zapraszamy na Telewizyjną Listę Przebojów".
Serial-porażka o porażkowym bohaterze. Krytycy kręcili nosami ("wszyscy są źle ostrzyżeni", miał grzmieć koszaliński "Głos Fryzjera"), publiczność pokpiwała ("Jasio Dupa"), ja obejrzałam przypadkiem jedną scenę i zakochałam się z miejsca. Poemat o niezręczności, traktat o zakłopotaniu, symfonia słabości, wybitny fresk obyczajowości polskiej przełomu lat 70. i 80. Oto Jan Serce.
Jan Serce (Kazimierz Kaczor), kanalarz z Woli. Podziemny robotnik z zamglonych czeluści, szukający na powierzchni, bez przesadnego powodzenia, prawdziwej miłości. Niezłomny romantyk, irytujący safanduła, człowiek szlachetny, wzdychająca porażka, rozczulająca słabość. Wiek: czterdzieści lat (porażka), stan cywilny: kawaler (porażka), zamieszkanie: z matką.
Katalog jego kochanek, doszłych i niedoszłych, skazanych i skazujących na klęskę uczuciową, to kolejne exempla i wariacje na temat wciąż nowych wymiarów ludzkiej w ogóle, męskiej w szczególe, międzyludzkiej z zasady, niezręczności, nieporadności, słabości i zakłopotania.
Na początek Lusia (Hanna Stankówna) - znajomość zaaranżowana przez matki obojga: któż nie pamięta przygniatającego ciężaru przymusowych swatów rodzicielskich, tutaj tym większego, że swatany Janek ma, jak się rzekło, lat czterdzieści, Lusia zaś jest jego koleżanką z dzieciństwa. Początkowe zakłopotanie i wzajemne uprzedzenia zostają jednak przełamane, co nie znaczy, że później nie ma niezręczności - są jej całe oceany. Janek i Lusia postanawiają się pobrać (dość szybko, ale taki już jest modus operandi tych niepoprawnych romantyków), przechodząc po drodze niezręczność randek zbiorowych, melancholię niedzielnego dancingu, zażenowanie nieskonsumowanej nocy przedślubnej w hotelu Victoria: na przeszkodzie stają perypetie natury formalnej i dojmujący smutek hotelowej architektury wnętrz (tapczan w kulturze polskiej to temat na osobny esej). Do małżeństwa też zresztą nie dochodzi, dochodzi natomiast do wieczoru kawalerskiego, który - nieco przemocą - organizują Jankowi koledzy w bidermajerowsko-buduarowo-polskim "gabinecie dla nowożeńców" w podmiejskiej willi, lejąc wódkę i wygłaszając nieznośnie banalne, głęboko mądre, absolutnie niewywrotne komunały na temat miłości i małżeństwa. Po Lusi jest Mgiełka (przepiękna Jadwiga Jankowska-Cieślak), poznana na dorocznym Balu Nadziei organizowanym przez Biuro Matrymonialne "Swatka" i rozpoznana jako Ta Jedyna. Długa, zbyt długa sekwencja z tego balu, brawurowo prowadzonego przez rezolutną, zażywną wodzirejkę (Barbara Karwas, wybitna, uwaga trudny neologizm równościowy, naturszczyczka) w rytm "ogólnego walczyka" i pijanego poloneza to dla mnie scena założycielska tego filmu. Trafiłam na nią przypadkiem, wyrwaną z kontekstu i oglądałam zahipnotyzowana, szeroko otwartymi oczami. Post factum dowiedziałam się o fascynacji reżysera Fellinim i gdybyśmy byli teraz w sytuacji "przy piwie" a nie w środku, ekhm, poważnego, tekstu, mogłabym pokiwać głową z udawanym znawstwem i rzec, poprawiając zawsze trochę spadające, okulary, "tak, tak, to bardzo felliniowskie", Piwowarski broni się sam. Co tam się nie dzieje! Oprawione w ramy z Mickiewicza głęboko prawdziwe banały o miłości; przyodziane w tiulowo-szyfonowe sukienki i ułańskie czaka dziewczęta-sierotki z Domu Dziecka nr 13 zajmujące się "korespondencją waszych serc"; kotyliony ("dowód wpłaty") i serpentyny; świece i cekiny; duże kobiety o sztucznych rzęsach spowite popielatymi futrami, mali mężczyźni o śmiesznych wąsach; bujne kształty striptizerki-studentki medycyny zapracowującej "na kożuszek"; jest nawet biała myszka, a przede wszystkim walczyk, "panie proszą panów do walca", "panowie wężykiem", "panie tańczą na jednej nodze", "całują panów w lewe ucho", "czemu pani nie tańczy?", i znowu "ogólny walczyk" i "walcujemy" w barkowo-groteskowo-fantasmagorycznej scenerii zarządzanej przez chrypliwie wzruszone okrzyki wodzirejki o farbowanej grzywce. "Mam ogromną ochotę - na twą wątpliwą cnotę", "nie da ci ojciec, nie da ci matka, tego co da ci - Biuro Swatka" - podaje wodzirejka nieporadne rymy, a walcujący niemrawo skandują. Wodzirejka jest figurą opresji, a Bal Nadziei, będąc balem miłości, jest też balem przemocy. Przemocy subtelnej i dotkliwej zarazem, znów odwołując się do doświadczeń dziecięcych - przemocy której zaznał każdy przymuszony do głupiej zabawy, albo którą zna każdy neurotyk wrzucony w wir dobrze zorganizowanego wesela. Przemocy partycypacji, przymusu łączenia się w pary, absurdu obiegowych narracji romantycznych, połączenia przaśności (momentami jest trochę jak w Pali się, moja panno Formana) i autentycznego wzruszenia sentymentalną muzyką. W tej scenerii Janek i Mgiełka "odnajdują się", ale odnajdują we wspólnym zakłopotaniu, wspólnej żenadzie, wspólnym poczuciu nieznośności sytuacji. Koszmar bycia wyłowionym z tłumu i zmuszonym do trzymania się za ręce paradoksalnie umożliwia im wspólną ucieczkę i romantyczne "rozpoznanie się".
Ale żeby melodramat mógł uzyskać swą przepisaną prawami gatunku dramaturgię, a serial obyczajowy wyzyskać nowe obszary międzyludzkich kłopotów bycia razem w świecie, Mgiełka musi zostać utracona zaraz po tym, jak zostaje odnaleziona. Nasz bohater szuka jej po dworcach, pociągach, stacjach kolejki podmiejskiej, szuka maniakalnie, w transie, szuka do utraty tchu, do wyczerpania i uczuciowego delirium, do apatii i depresji. Nie znajduje. Na razie nie znajduje - następuje więc przewrotka i zmiana konwencji (nie pierwsza i nie ostania), z moralitetu serio, do opery raczej buffo. Oto samotna matka, rzekoma nimfomanka o omdlewających gestach, chropawym głosie i bujnych piersiach - brawurowa Ewa Szykulska - obarczona synem Jankiem i - jak się wkrótce okaże - mężem, podobnie jak sam Jan Serce nieudacznym. Epizod z Danusią to wosk, świece, barokowe obrazy, kampowe wnętrza, jedwabne peniuary, tytułowe (dla odcinka) pieszczoty o lekkim zabarwieniu erotycznym (do serialu dokumentalnego z początku XXI wiek nawiązuję nieprzypadkowo: podobny poziom niewygody oglądania, podobne eksploracje rewirów erotyki nieznośnej) i zakończone małą katastrofą zderzenie z męskością numer dwa, czyli z mężem Danusi. Grający go Stanisław Brudny jest mężczyzną niewielkim, a spotkanie dwóch niewielkich męskości doprowadza do niewielkiej katastrofy, smętnie zaświadczającej o klęsce męskości jako takiej. Dochodzi najpierw do konfrontacji, potem do nieudanej próby zrzucenia się nawzajem ze schodów, wreszcie do ustępstwa. Wcześniej jednak podejrzliwy Janek czyni swej zmysłowej Danusi brutalne sceny zazdrości i jest to, jak się pewnie domyślacie, niezbyt przyjemne do oglądania. Próba przekroczenia roli safanduły, nieudacznika i wrażliwca kończy się wybuchem przemocy i arogancji, następuje nieoczekiwane (a może nawet niezaplanowane?) pęknięcie, które ukazuje posępną podszewkę wszystkich męskich ról w męsko-damskim świecie. I, rzecz jasna, robi się bardzo niezręcznie, jak to zazwyczaj, kiedy miły chłopiec się w końcu wkurzy. Po samotnej matce następuje dla odmiany nimfetka i lolitka, świetna Joanna Pacuła, bardziej "lolitowata" od samej Lolity. Ostentacyjnie niedojrzała emocjonalnie, z ogromnym lizakiem (tak, tak, niestety), w kolorowych ubraniach, uwodzi infantylnie i nieporadnie, choć zawzięcie. Oczywiście figura nimfetki budzi dyskomfort, zwłaszcza, że dziś chyba lepiej niż trzydzieści pięć lat temu wiemy, jak bardzo problematyczne są relacje pełnoletnich z nieletnimi i jak bardzo uwikłany w patriarchalny i seksistowski paradygmat jest sam kulturowy konstrukt uwodzicielskiego podlotka, wobec którego bezradna staje się dojrzała męskość. W świecie przedstawionym serialu Gabi pojawia się jednak jako jedna z wielu "typów kobiecych", a jej nieletniość i "lolitowatość" nie jest jakoś szczególnie sproblematyzowana, służy raczej temu by jeszcze bardziej uwypuklić Jankową, czy też może męską w ogóle, beznadziejność, niemożność, nieporadność. Potem jest Małgosia, żona najlepszego przyjaciela, Piotra. Janek podkochuje się w niej przez cały serial, w końcu to Anna Nehrebecka ("żeby była podobna do Maryni z Połanieckich", zdradza się Serce podczas rejestracji w biurze matrymonialnym "Swatka"), żona idealna, ciepła, czuła, inteligentna, z poczuciem humoru, optimum Pareto pomiędzy matczyną troskliwością a kobiecym seksapilem. Janek złości się na Piotra, że ten nie docenia Małgosi, a jeśli sam zdobywa się na odwagę, by od skrywanych uczuć przejść do szaleńczych czynów, to tylko dlatego, że Piotr przeżywa akurat romans czterdziestolatka. Oczywiście nieudany, więc Janek musi rycersko "oddać" Małgosię i wyczerpany tym wszystkim dostaje zawału, jedzie do sanatorium, popada w depresję. W międzczyasie choruje jego mama - dowiedziawszy się o tym Janek ucieka z sanatorium, szuka jej gorączkowo, ona zaś przez większość ostatniego odcinka umiera na szarym, brudnym korytarzu szpitala na Nowogrodzkiej. I robi się już tak źle, tak smutno, tak najgorzej, że nie można wytrzymać. Ostatni odcinek, dużo dłuższy niż poprzednie (90 minut, pozostałe oscylują wokół godziny), to zresztą kolejna przewrotka konwencyjna. Moralitet się wypełnia, czuły realizm przechodzi w fantasmagorię, obrazy są już jawnie baśniowe, ale szczęśliwe zakończenie odwlekane wytrwale, cierpliwość i wytrzymałość widza testuje się bezlitośnie, więc kiedy następuje jednak - nie tak znowu spodziewany - happy end, ma on raczej temperaturę błogiego ukojenia, niż żywiołowej ekstazy. Forma serialowa sprawdza się tu świetnie, choć początkowo budzi opór i irytację: jakie to nieznośne, za długie, rozwleczone, niezdarne! Ale tak właśnie musi być.
Nieustannie dokonuje się tu aktów przemocy emocjonalnej na odbiorcy (trochę jak w filmach von Triera i piszę to całkiem serio), a Seweryn Krajewski jako kompozytor głównego motywu muzycznego jest na ławie oskarżonych. Ty zaś, biedny Widzu, sterana Widzko, chcesz się obronić, zdystansować emocjonalnie, obśmiać, ale reakcja jest cielesna, przegrywasz. Uzbrojenie się w szyderczą uciechę z obcowania z kiczem nie sprawdza się jako strategia obrony przed nieznośnym sentymentalizmem. Obejmuje nas w posiadanie poczucie zażenowania, zakłopotania, "niemożności", niezręczności. To, czego nie da się oddać słowem, a tym bardziej już steoretyzować dyskursem - zostaje tu zobrazowane - dialogi nie mają funkcji informacyjnej, nie popychają akcji do przodu, nie zawsze są wymianą myśli - zaświadczają raczej rozpad języka, jego nieporadność, nieadekwatność, skostnienie. Cisza jest krępująca, próby jej przełamania za pomocą spetryfikowanych formuł komunikacyjnych - jeszcze bardziej. W ogóle wszystko jest krępujące, bycie z drugim człowiekiem to niezwykle krępujące doświadczenie. To straszny awkward.
Amerykanie spopularyzowali frazę "this awkward moment when…", czyli "ten niezręczny moment, gdy…" (tu wstaw dowolną niezręczną sytuację towarzyską, albo w ogóle międzyludzką - na przykład gdy już pożegnasz się z kimś napotkanym na ulicy, a okazuje się, że idziecie dalej w tę samą stronę). Awkward moment nabiera rozciągliwości i uniwersalnej adekwatności w oznaczaniu bolączek współczesnej obyczajowości, oddaje kłopotliwość rozmaitych codziennych sytuacji, małe lub większe skrępowania dnia powszedniego: powiedzenie czegoś niestosownego, konieczność odbycia kurtuazyjnej pogawędki z nieznajomą lub średnioznajomym, przykrości rozmów telefonicznych, znalezienie się w niekomfortowej sytuacji towarzyskiej itp., itd. Oczywiście poczucia awkwardu silniej doświadczają neurotycy i introwertycy, boleśnie świadomi własnej interakcyjnej niezręczności i fizycznej nieadekwatności, ale poczucie zażenowania tak sobą, jak i zupełnie obcymi osobami jest znane chyba większości z nas. Ta mała kłopotliwość może jednak czasem urastać do wymiarów egzystencjalnego dramatu i ukazywać coś z fundamentalnej trudności bycia w kulturze. Od cielesnej niezdarności, niezgrabności, nieforemności (lub jej poczucia - pytanie "co zrobić z ciałem?" to jedno z najbardziej, być może, palących pytań w ogóle) - do jej społecznego, międzyludzkiego, towarzyskiego ukontekstowienia. Kłopoty wynikające z posiadania ciała w przestrzeni potrafią być niebagatelne, a gdy w tej przestrzeni znajduje się więcej ciał (choć najgorzej chyba, gdy dwa) - kłopoty multiplikują się i nabierają stupudowych ciężarów. Szczególnie w Europie Środkowej. To, co w Ameryce rozbrajane jest ironią i dystansem do siebie (patrz: Woody Allen) tutaj przybiera wymiar nieusuwalnego problematu egzystencjalnego. Dobrze obrazują to dzieje wiersza Tuwima Grand Valse Brillante: zabawnej historii niezdarnego tancerza, któremu "noga w bucie uwięzła", ot i klops, a w zasadzie to ha, ha, ha, tyle, że w interpretacji Ewy Demarczyk historia ta staje się, wyśpiewanym na emocjonalnym diapazonie, rozdzierającym dramatem o niezręczności, o ciążeniu materii, przygniatającej każdą międzyludzką sytuację, którą chce się przezywać jako wzniosłą, romantyczną i piękną. Niezręczność po czesku to "trapnost", a smętny przymiotnik "trapno" najlepiej może oddaje splot immanentnego zażenowania związanego z sytuacjami erotycznymi i pogłębiające to zażenowanie próby literackich, filmowych, czy w ogóle kulturowych reprezentacji, które chyba nieuchronnie (zostawiam pełen wahania i nadziei znak zapytania) popaść muszą albo w pretensjonalność, albo w kicz, albo w patos, albo właśnie w ten, nieznośny bo nie do wytrzymania emocjonalnego, sentymentalizm. Dojmujący geniusz Jana Serce polega właśnie na tym, że Piwowarskiemu udało się sportretować niezręczność, odmalować zakłopotanie, rozpoznać smutek tapczanów, ciężar kotylionów, a jednocześnie - o czym należałoby napisać drugi, siostrzany tekst - stworzyć serialową wspólnotę słabości, wrażliwości, upokorzeń i klęsk i obdarzyć ją czułością i empatią.
Kornelia Sobczak
Doktorantka w Instytucie Kultury Polskiej UW. Publikowała w "Dialogu", "Kulturze Współczesnej", małej kulturze współczesnej oraz w e-Czasie Kultury. Autorka rozdziałów w monografiach Ceglane ciało, gorący oddech. Warszawa Leopolda Tyrmanda, Sto metrów asfaltu. Warszawa Marka Hłaski i Ślady Holokaustu w imaginarium kultury polskiej. Przez kilka lat relacjonowała na żywo wydarzenia sportowe (z dużą predylekcją do przeciąganych konkursów skoków narciarskich) w serwisie Zczuba.pl i Sport.pl. Jej największym osiągnięciem życiowym jest wejście w posiadanie roweru szosowego.